Cena uwagi

9 minut

Jakiś czas temu opublikowałem artykuł o wpływie social mediów na naszą prywatność. Tym samym, jest to pierwszy artykuł z nieformalnego cyklu właśnie o mediach społecznościowych i reklamach. Dzisiaj, czas na kolejny.

Tym razem na tapet bierzemy… targetowanie i reklamy.

Disclaimer: ten artykuł NIE będzie dotyczył:

  • reklam na Facebooku, Instagramie i innych tzw. platformach społecznościowych. Tam kwestia reklam wygląda inaczej i poświęcę im osobne odcinki;
  • targetowania w celach politycznych. Temu też będzie poświęcony inny odcinek.

Kiedy to TY jesteś „przedmiotem” aukcji

Otwierasz przeglądarkę. Wpisujesz w pasku adres strony internetowej na którą chcesz wejść, może to być ulubiona strona z memami, może to być strona z wiadomościami ze świata, a może to być też ulubiony blog (btw. ktoś dziś jeszcze czyta blogi?), cokolwiek. Chwilę później, w mgnieniu oka, załadowała Ci się ta strona, więc ją przeglądasz.

A czy wiesz co wydarzyło się w tym mgnieniu oka, kiedy spoglądając w ekran czekał_ś aż się otworzy? Czy wiesz, że w tle odbyła się właśnie aukcja, której przedmiotem była… Twoja uwaga?

Rozłóżmy to na czynniki pierwsze i przyjrzyjmy się marketingowi internetowemu razem!

W momencie, gdy otwierasz jakąś stronę, to ta strona wysyła sygnał, że dostępne jest na niej miejsce reklamowe i, że ktoś (Ty) chce na nią wejść. Razem z tą informacją mogą być, i w większości przypadków są, wysłane inne dane, takie jak:

  • kto wszedł na daną stronę (adres IP, przybliżone dane lokalizacyjne, identyfikator użytkownika itd.);
  • skąd przyszedł (np. z wyszukiwarki typu Google, Bing itd. lub został przekierowany z Facebooka, Xa / Twittera lub jeszcze innej strony)
  • data i godzina wejścia;
  • co ta strona oferuje (np. jest to blog o szopach, albo strona z przepisami kulinarnymi, albo artykuł o leczeniu depresji)

i wiele, wiele innych danych. Sky is the limit, powiedziałbym. To w zasadzie zależy od właściciela strony i tego, co na niej się znajduje (w tym ciasteczka, pluginy, narzędzia firm trzecich jak logowanie przez Facebooka, pixele śledzące itd.) i z kim współpracuje.

Gdzie te dane są wysyłane? Na serwer reklam wydawcy, który następnie gromadzi to i przesyła do Platformy Sprzedażowej (Ad Platform, Supply-side Platform; SSP). Taką platformą jest na przykład należący do Microsoftu – Xandr (o nim będzie za chwilę, bo jakiś czas temu był w centrum, nomen omen, uwagi). Tam, na giełdzie reklam rozpoczyna się aukcja, której przedmiotem jest miejsce reklamowe na stronie internetowej, którą odwiedzasz. Różne podmioty uczestniczące w tej aukcji – Reklamodawcy – błyskawicznie korelują te wszystkie dane ze swoimi bazami danych sprawdzając, czy Twoja uwaga warta jest ich pieniędzy.

Ten, kto wygra otrzymuje prawo żeby wyświetlić na tej konkretnej stronie wybraną przez siebie reklamę. Może to być reklama samochodu, cukierków, leków, czegokolwiek.

Ważne zastrzeżenie – w większości przypadków w imieniu Reklamodawców działają agencje marketingowe, reklamowe, mediowe (jak zwał, tak zwał).

Jest, mamy to! Reklamodawca nr 1 zaoferował najwyższą cenę, aukcja zakończona! Teraz następuje przybicie, czyli wyświetla się strona, NA KTÓREJ znajduje się reklama ich produktu.

Wizualna wersja tego procesu jest o tutaj, na tej infografice stworzonej przez Panoptykon.

Jak widzą Cię Reklamodawcy?

Reklamodawcy zarabiają na naszej uwadze i na naszym zainteresowaniu. To jest fakt, tak było od zawsze i tak najprawdopodobniej będzie. Przecież na tym opiera się cały koncept reklamowy. Bez względu na to czy mówimy o papierowej gazecie, kimś dorabiającym na roznoszeniu ulotek, spotach reklamowych w telewizji między programami czy w końcu – reklamie w Internecie.

I z tym nie mam problemu, bo przecież o to chodzi w sprzedaży produktu – chcesz po prostu na tym zarobić.

To gdzie pojawia się problem, to kwestia JAK to robisz, JAK zabiegasz o czyjąś uwagę, SKĄD wiesz, że jakiegoś mieszkańca wojewódzkiego miasta w zachodniej Polsce zainteresuje produkt A (pierwotnie zamiast „A” było tutaj „X”, ale przez ruch pewnego multimiliardera od „tłitów” musiałem zmodyfikować ten przykład :v), ale już w przypadku kogoś mieszkającego we wschodniej Polsce, produkt B.

I tutaj w grę wchodzi właśnie ustalenie przez sprzedawcę produktu czy usługi – kto będzie potencjalnym klientem, kogo może ten produkt czy usługa zainteresować.

Opiera się to na ustalaniu kategorii potencjalnych odbiorców. Logiczne prawda? Jeśli jesteś 30 letnim mężczyzną zainteresowanym samochodami, to najprawdopodobniej będziesz też zainteresowany kupnem ubezpieczenia OC / AC lub personalizowanych felg (wink wink). Jeśli jesteś 30 letnią kobietą zainteresowaną jogą to możesz być zainteresowana kupnem maty do jogi lub akupresury.

I w takiej sytuacji ubezpieczyciel nie będzie zabiegał o uwagę tej 30 letniej kobiety, a sprzedawca maty do akupresury nie będzie zabiegał o uwagę tego 30 letniego mężczyzny. Znaczy, i tak będzie, ale you get the point.

Dobra, tyle o logice, a jak to się ma do reklam w Internecie? W poprzedniej sekcji opisałem Tobie jak mniej więcej działa obecnie Internet z punktu widzenia reklamowego. A co jeśli Ci powiem, że Reklamodawcy (lub ci, którzy działają w ich imieniu) nie tylko korzystają z danych, które przesyła Twoje urządzenie, gdy wchodzisz na jakąś stronę, ale jeszcze do tego nadają Ci określone plakietki (inaczej, także – tagi)? 😵

Krótkie zadanko!

Brzmi enigmatycznie i podejrzanie, wiem. Już śpieszę z wyjaśnieniem, ale najpierw małe zadanie dla Ciebie – opisz siebie w kilku słowach. Tak jak np. opisujesz siebie na social mediach w zakładce „O mnie”.

Dla przykładu, ja zacznę. Na Mastodonie – do którego serdecznie zachęcam! – opisałem siebie tak:

Formerly lawyer. Currently working in cybersec. After hours privacy enthusiast. Raccoons fan. (Były prawnik. Obecnie pracujący w cyberbezpieczeństwie. Po godzinach entuzjasta prywatności. Fan szopów.)

Proste prawda? Teraz Ty.

No dobra, ale czemu właściwie służy to ćwiczenie, możesz zapytać. Odpowiem: w ten sam sposób Reklamodawcy opisują Ciebie w Internecie np. w oparciu:

  • o to na jaką stronę trafił_ś i jak często ją odwiedzasz;
  • o to z jakiej strony tutaj trafił_ś;
  • o to skąd pochodzisz;
  • na jakie inne strony odwiedzasz;
  • w jakich godzinach przeglądasz Internet;
  • co ostatnio kupił_ś w Internecie.

Tych czynników, dzięki którym mogą Cię opisać jest (tak, powiem to) nieskończona ilość. Wszystko zależy od tego w jaki profil reklamowy akurat w tym momencie musisz zostać wpisan_.

To są takie „twarde” dane, czyli te które można bez problemów zauważyć. Niemniej, trochę przerażające, prawda? W takim razie lepiej usiądź i się czegoś złap, bo robi się jeszcze gorzej… Reklamodawcy korzystają z narzędzi (algorytmów) do przewidywania jakie dodatkowe tagi mogą być przypisać do Ciebie, aby móc zaoferować Ci jeszcze bardziej dopasowane reklamy, na które zwrócisz uwagę. Wykorzystują do tego m.in. dane zebrane o Tobie z innych stron na których też oferują swoje reklamy, ale także od innych podmiotów na rynku, którzy zajmują się „handlowaniem informacjami”. To tzw. marketing behawioralny. Daje im to możliwość coraz lepszego odtworzenia profilu potencjalnego konsumenta. Twojego profilu. Chodzi o nie tylko tak ogólne kwestie, jak wspomniana wcześniej płeć czy przybliżona lokalizacja, ale możliwe jest też oznaczenie w ten sposób bardzo specyficznych grup potencjalnych konsumentów:

  • uzależnienia od alkoholu;
  • uzależnienia od leków (w tym konkretnych, pojedynczych leków);
  • uzależnienia od zakupów;
  • czy jesteś pro-life, czy może pro-choice;
  • czy jesteś w ciąży, a jeśli tak, to na którym jej etapie;
  • czy masz depresję lub jakiekolwiek inne schorzenie;
  • czy masz problemy z finansami, czy może raczej Ci się „powodzi”;
  • jakiego jesteś wyznania;
  • jakiego jesteś stanu cywilnego, w tym kiedy mógł Ci się on zmienić;
  • jakie jest Twoje pochodzenie etniczne.

Sporo tego, prawda? A wymieniłem „tylko” dziesięć. Na samym początku wspomniałem o Xandr. Jest to taka platforma reklamowa należąca do Microsoftu. Jakiś czas temu „okazało się”, że miała ona co najmniej 650.000 (słownie: sześćset pięćdziesiąt tysięcy) tagów przydatnych Reklamodawcom do określania w Internecie potencjalnych kupujących! Następnie, dzięki tym tagom mogli bardziej precyzyjnie określać potencjalnych kupujących (każdego, kto korzystał z Internetu) i oferowania im bardziej adekwatnych produktów czy usług.

Lista była dostępna w Internecie i choć zniknęła z platformy dość szybko, to jednak jak głosi stare internetowe powiedzenie:

To, co raz trafi do Internetu, zostanie tam na zawsze.

Możesz ją znaleźć o tutaj i „pobawić się” szukając tagów, którymi mogł_ś zostać oznaczon_ podczas przeglądania Internetów.

A to tylko czubek góry lodowej, o którym wiemy. To, co znajduje się pod powierzchnią stanowi tylko pole do domysłów.

Oczywiście, te wszystkie platformy reklamowe, czy Reklamodawcy, nie będą najprawdopodobniej (chociaż o wyjątkach, w innym odcinku) w stanie stwierdzić, że ktoś, którego lokalizacja wskazuje, że mieszka w Polsce, kto przegląda stronę z samochodami, to jest Jan Kowalski mieszkający przy ulicy Kremówkowej 21 m. 37 w Krakowie (z góry przepraszam, jeśli przy ul. Kremówkowej 21 m. 37 mieszka Jan Kowalski, jesteś tylko przykładem 🙈). Niemniej, taki zestaw danych oraz inne tagi może z dużym prawdopodobieństwem doprowadzić do identyfikacji kogoś. A to już jest co? No właśnie. To już są dane osobowe, których ochrona jest ściśle regulowana przez nasze kochane RODO (i nie tylko).

Jak się przed tym chronić?

To proste. Nie przeglądać Internetu.

Joke! ………… (?)

A tak na serio. Możliwości jest wiele. Zacznijmy od najprostszych:

  1. 🍪 możesz przestać zgadzać się na ciasteczka kiedy buszujesz po Internecie;
  2. 🛑 możesz zainstalować wtyczkę do przeglądarki, która blokuje reklamy – ja np. korzystam z uBlock Origin;
  3. 🦡 możesz zainstalować wtyczkę do przeglądarki, która nie tylko blokuje reklamy, ale też narzędzia, które służą do śledzenia Ciebie i nadawania Ci właśnie tych tagów – ja np. korzystam z Privacy Badger.

Te trzy kroki to, moim zdaniem, absolutne minimum, które nie wymagają prawie żadnego wysiłku, a naprawdę mocno ograniczają możliwości wszystkowidzących Reklamodawców i ich popleczników w postaci agencji marketingowych.

Są też dodatkowe rozwiązania, możesz również:

  1. 🦆 przestać korzystać z wyszukiwarek internetowych (Google czy Bing), które opierają się właśnie na treściach reklamowych, bo to ich główne źródło przychodów. Zamiast tego możesz korzystać z takich wyszukiwarek, które nie gromadzą Twojej historii wyszukiwania (chyba że im na to pozwolisz) jak np. DuckDuckGo, BraveSearch czy SearXNG;
  2. 🔐 korzystać z VPN’u, który „ukrywa” część danych o Tobie;
  3. 📧 zgłosić się do administratorów danych (m.in. właścicieli stron internetowych, brokerów danych, agencji reklamowych, platform reklamowych) z żądaniem realizacji praw określonych w RODO. Przede wszystkim z:

prawem dostępu do danych (art. 15 RODO) – aby dowiedzieć się jakimi rzeczywiście danymi na Twój temat dysponuje administrator;

🗑 prawem usunięcia Twoich danych (art. 17 RODO, tzw. prawo do bycia zapomnianym) – aby administrator usunął wszystkie Twoje dane, które nie są mu już potrzebne, lub co do których nie ma już podstawy prawnej do przetwarzania;

prawem sprzeciwu (art. 21 RODO) – aby sprzeciwić się dalszemu przetwarzaniu przez administratora Twoich danych w oparciu o jego uzasadnione interesy (takim uzasadnionym interesem, np. może być właśnie targetowanie, czy marketing).

Na zakończenie – nie zrozumcie mnie źle, nie jestem przeciwny platformom reklamowym, ba! Nie jestem przeciwny gromadzeniu danych na mój temat. Czemu jednak się sprzeciwiam to nieograniczonemu gromadzeniu i przetwarzaniu moich danych bez żadnej kontroli, a tym bardziej bez mojej wiedzy na temat takiego gromadzenia i przetwarzania. Tak samo jak bardzo wysublimowanym reklamom podprogowym, które bazują na przewidywaniu naszych zachowań.

Trudnych relacji RODO z USA ciąg dalszy

3 minuty

Kiedyś zdarzyło mi się popełnić pierwszy wpis o tym dlaczego przesyłanie danych z Unii Europejskiej do Stanów Zjednoczonych jest problematyczny na gruncie RODO. Ten artykuł jest jego uzupełnieniem. Nie jest kolejną „oficjalną” częścią, którą tam zapowiadałem, ale bezpośrednio do niego nawiązuje.


No i stało się. Mamy to.

Komisja Europejska wydała nową decyzję o adekwatności (inaczej: decyzję stwierdzającą odpowiedni poziom ochrony danych osobowych), to taki instrument z RODO, dzięki któremu KE może stwierdzić, że państwo X zapewnia podobny poziom ochrony danych, jaki wynika z RODO. I teraz, po 3 latach od uchylenia Tarczy Prywatności taka decyzja (znowu) została wydana wobec USA. Nazywa się to mniej lub bardziej oficjalnie – Ramy ochrony danych UE-USA, po ang. EU-USA Data Privacy Framework (DPF). Co to oznacza? A to, że transfer danych do USA z UE jest już PODOBNO możliwy, ale tylko po spełnieniu określonych przesłanek. Jakie to przesłanki?

✅ Pierwsze primo: pozwolenie na transfer nie jest dla każdego administratora, a tylko dla tych, którzy zostaną wpisani na odpowiednią listę przez Departament Handlu USA (DoC).

✅ Drugie primo: aby dostać pozwolenie konieczne jest spełnienie określonych przesłanek wynikających z RODO, jak np. dysponowanie podstawą do przetwarzania danych, retencja danych, minimalizacja danych, zabezpieczenie danych.

✅ Trzecie primo: „na straży” danych mają stać:

  • po stronie USA tzw. urzędnik ds. ochrony swobód obywatelskich (CLPO) i „sąd” (który sądem jest tylko z nazwy),
  • po stronie UE organy nadzorcze państw członkowskich.

Jak to ma działać w praktyce?

Federalna Komisja Handlu (FTC) oraz Departament Handlu mają okresowo monitorować podmioty wpisane na listę DPF. Jeżeli ktoś z Europy będzie miał wątpliwości czy przypdakiem nie jest inwigilowany lub jego dane nie są przetwarzane przez organy USA (np. Agencję Bezpieczeństwa Narodowego – NSA, czy Agencję Wywiadu – CIA), będzie mógł napisać skargę do organu nadzorczego – czyli w Polsce PUODO (xD ← tak to skomentuję) – a ten będzie w jego imieniu kontaktował się z odpowiednimi organami w stanach (FTC, DoC, CLPO), a na samym końcu „sąd” będzie badał sprawę i wyda wyrok (xDD ← tak to skomentuję ponownie). Innymi słowy, taki ktoś z Europy NIGDY nie będzie miał do czynienia z tymi organami, a co za tym idzie, nie będzie mógł dochodzić swoich praw bezpośrednio.

Dlaczego mój komentarz jest cyniczny? Dlatego, że każdy wyrok ma brzmieć w ten sposób:

Nie potwierdzając ani nie zaprzeczając, że skarżący podlegał działaniom wywiadu sygnałowego Stanów Zjednoczonych, przegląd albo nie zidentyfikował żadnych objętych nim naruszeń, albo Sąd Kontroli Ochrony Danych wydał orzeczenie wymagające odpowiednich środków zaradczych.

I cyk, sprawa załatwiona (można wracać do CS’a).


Ehhh… Czy coś się zatem zmieniło w prawodawstwie USA?

Nie.

A może ten akt jest inny niż Tarcza Prywatności?

Też nie, ale na czerwono.

Może zatem FISA 702 już nie będzie obowiązywać?!

Otóż – również nie. FISA jest i ma się dobrze.

Noyb i Max Schrems już stwierdzili, że miło będzie się spotkać z Komisją Europejską po raz trzeci w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej żeby uchylić, tym razem DPF.

Innymi słowy, pomimo tego porozumienia pomiędzy KE a USA, przepisy Stanów Zjednoczonych (takie jak wspomniana FISA, czy Dekret Wykonawczy 14086) nadal stoją nad zasadami ochrony danych osobowych Europejczyków i Europejek.

Na zakończenie tego wszystkiego, zrobiłem mema – it ain’t much, but it’s an honest work:

USA nie są państwem zapewniającym odpowiedni stopień ochrony danych – czyli o masowej inwigilacji (część 1 z… wielu)

5 minut

O co chodzi z tym całym “transferem” danych z Unii Europejskiej do Stanów Zjednoczonych i dlaczego ci od RODO robią z tego takie wielkie “halo”?

Kilkukrotnie na blogu już wspominałem (np. w kontekście kary dla Mety), że transfer danych z Unii Europejskiej do Stanów Zjednoczonych jest… nie chcę powiedzieć zakazany, ale bardzo mocno utrudniony. Kwestia jest tylko taka, że ten transfer jest “utrudniony” w teorii, bo w praktyce dane sobie śmigają w jedną i w drugą stronę bez jakichkolwiek ograniczeń, a Google, Microsoft, Meta, Tiktok, Paypal, Amazon i tacy tam inni duzi gracze, za bardzo się tym nie przejmują. 

Ten wpis, będzie pierwszym z cyklu jak to jest, że “najbardziej demokratyczne państwo na świecie” nie zapewnia swoim obywatelom (ale nie tylko im) prawa do prywatności i ochrony danych. 

Co nam szepcze RODO?

Żeby jednak w ogóle rozpocząć całą tę dyskusję na temat prywatności w UE/USA i masowej inwigilacji (uuuu, teorie spiskowe i konspiracje!), potrzebne jest małe wprowadzenie do europejskiej regulacji ochrony danych, czyli legendarnego już RODO. 

RODO mówi tak (w bardzo, BARDZO uproszczony sposób):

Pierwsze primo → jeśli przetwarzasz dane osobowe Europejczyków i Europejek, to masz to robić zgodnie z prawem.

Drugie primo → jeśli przetwarzasz dane osobowe Europejczyków i Europejek to te dane mają być bezpieczne (zarówno pod kątem technicznym, jak i organizacyjnym).

Trzecie primo → jeśli przetwarzasz dane osobowe Europejczyków i Europejek, a do tego chcesz je wysyłać (dane, nie Europejki) poza Europejski Obszar Gospodarczy (innymi słowy UE + Islandia + Norwegia + Liechtenstein) to musisz mieć pewność, że przepisy tego kraju są co najmniej takie same jak przepisy RODO. Jeśli ten kraj nie daje odpowiedniego stopnia ochrony danych to nie możesz ich wysyłać do tego kraju.

Dodatkowo, żeby ułatwić sprawę administratorom, to może wydać specjalne decyzje, które mówią “ten kraj zapewnia odpowiedni poziom ochrony, więc administratorze o to się nie martw”. I tak jest np. ze Szwajcarią czy z Japonią.

Tak też było ze Stanami Zjednoczonymi, chociaż związek UE i USA można określić jako „to skomplikowane”. 

Historię czas zacząć…

Ok, skoro już wiemy “co i jak” to teraz czas na telegraficzny skrót ostatnich 20 lat. Spokojnie, spokojnie. Ten skrót to “tylko” kwestie związane z ochroną danych w UE i USA.

Spójrzmy na tę oś czasu:

Kolorek zielony to okres stosowania Bezpiecznej Przystani (2000-2015), kolorek pomarańczowy to okres stosowania Tarczy Prywatności (2016-2020), a czerwony to okres od uchylenia Tarczy do dziś. 

Teraz możecie zapytać:

  • o co chodzi z tymi poszczególnymi kamieniami milowymi? 
    • Czym jest Bezpieczna Przystań, czym jest Tarcza? 
  • Kim jest Snowden, kim jest Schrems? 

Ok, po kolei.

Przystanek pierwszy – Safe Harbor

Statki w porcie są bezpieczne, co w takim razie z administratorami danych osobowych pod rządami Bezpiecznej Przystani? 🤔

Bezpieczna Przystań – decyzja Komisji Europejskiej określająca zasady przekazywania danych osobowych do USA. W skrócie polegało to na tym, że jeśli jakiś podmiot mający siedzibę w USA mógł się wpisać na specjalną listę prowadzoną przez Federalną Komisję Handlu (organ w USA) i stwierdzał “jeśli przekażesz mi podmiocie z Unii Europejskiej jakieś dane, to ja potwierdzam, że są one bezpieczne”. Innymi słowy, spółki z USA same określały (oczywiście w oparciu o Bezpieczną Przystań), że przetwarzają dane zgodnie z prawem i wszystko jest “w pytkę”.

Przystanek drugi – “coming-out” Snowdena

W tzw. międzyczasie, przychodzi rok 2013 i zaczyna się dziać ciekawie. W sieci (m.in. w the Guardian czy Washington Post) pojawiają się informacje, że organy USA gromadzą dane osobowe praktycznie wszystkich ludzi na świecie (tzw. masowa inwigilacja) i to w sposób niemal nieograniczony. A skąd oni mają te dane? Ano od Edwarda Snowdena. Kto to?

Edward Snowden, pracował w CIA, ale w pewnym momencie coś go ruszyło i postanowił “zostać sygnalistą”, czyli kimś kto zawiadamia o nieprawidłowościach. 

I tak,jako sygnalista ujawnił dziennikarzom m.in., że:

  • operatorzy telekomunikacyjni są zobowiązani codziennie przekazywać do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) Stanów Zjednoczonych wszystkie metadane rozmów krajowych i międzynarodowych;
  • w Stanach Zjednoczonych istnieje program PRISM, który umożliwia NSA niemal nieograniczony dostęp do wszystkich danych przekazywanych za pośrednictwem telefonu czy internetu (do programu miały należeć m.in. Microsoft, Google, Facebook, Apple, Yahoo.

[Fun fact] Po całej tej akcji Snowden stał się oczywiście jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi na całym świecie. I znalazł schronienie w… Rosji. Co jeszcze “zabawniejsze” w grudniu 2022 (czyli już po inwazji Rosji na Ukrainę), Snowden otrzymał rosyjskie obywatelstwo.

Przystanek trzeci – narodziny austriackiego… prawnika

Ta sytuacja była jedną z przyczyn, które wzbudziły zainteresowanie pewnego austriackiego prawnika, niejakiego Maxa Schrems’a. W tym samym roku, w którym Snowden ujawnił dokumenty, Schrems złożył skargę do Irlandzkiego organu ochrony danych (Data Protection Commissioner) zwracając uwagę, że przetwarzanie danych osobowych przez Metę (wcześniej Facebook) jest niezgodne z przepisami, bo umożliwia wgląd do jego danych amerykańskim służbom (tematowi amerykańskiego prawa będzie poświęcona kolejna część).

Jakiś czas później, wskutek całego szumu spowodowanego m.in. ujawnieniem programu masowej inwigilacji przez Snowdena oraz skargą Maxa Schremsa, decyzja ws. Bezpiecznej Przystani została uchylona (rok 2015).

Przystanek czwarty – z tarczą, na tarczy, ale w sumie bez Tarczy (Prywatności)

Ze względu na konieczność zachowania pewnego statusu quo, w 2016 r. wchodzi w życie kolejna decyzja KE, która miała “naprawić” błędy poprzedniczki i uwzględnić kwestie ujawnione przez Snowdena. A nazywało się to ustrojstwo Tarczą Prywatności. Zgodnie z tą decyzją, transfer do Stanów Zjednoczonych jest zgodny z prawem (są oczywiście określone warunki jakie muszą zostać spełnione, ale zasadniczo to był “po prostu papier”).

I tak sobie działa ta tarcza, przychodzi rok 2018, rozpoczyna się stosowanie RODO i… Max Schrems cały czas walczy (postępowanie przed DPC, zainicjowane w 2013 r., jeszcze się nie skończyło).

I tak przychodzi rok 2020, wskutek skarg Maxa Schremsa Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej stwierdza NIEWAŻNOŚĆ decyzji ws. Tarczy Prywatności, wskazując m.in., że amerykańskie prawo NIE ZAPEWNIA odpowiednich gwarancji prywatności i ochrony danych Europejczykom i Europejkom. Co to oznacza? Ten wyrok to kolejny sygnał, że program masowej inwigilacji w USA ma się dobrze.

Przystanek piąty – quo vadis

W 2023 r., po 10 latach walki, skarga Maxa Schremsa zostaje rozpoznana. Wniosek? Transfer danych przez Metę do Stanów Zjednoczonych jest bez podstawy prawnej (więcej na ten temat możesz przeczytać w tym news’ie).

Koniec wersji historycznej i jednocześnie koniec części pierwszej cyklu o tym, jak to najbardziej demokratyczne państwo nie zapewnia obywatelom (ale nie tylko) prawa do prywatności i ochrony danych. 

That’s all for today folks! Do zobaczenia (przeczytania) w kolejnym wpisie!🙂

Mąka, mleko i dane osobowe – czyli przepis na ciasteczka

4 minuty

Zapewne każdego z nas irytują wszechobecne komunikaty o „wykorzystywaniu na stronie ciasteczek”. Czy jednak wiesz czym one rzeczywiście są i dlaczego Max Schrems (to ten prawnik odpowiedzialny za uchylenie Tarczy Prywatności) prowadzi przeciwko Wielkiej Piątce „krucjatę”? Poniżej postaram się przybliżyć Tobie, Czytelniku, ten temat abyś mógł bardziej świadomie decydować o „odklikiwaniu” zgód na ciasteczka..

🍪 Przepis na ciasteczka 🍪

Ciasteczka (z ang. cookies) to dane zapisywane w pliku tekstowym na Twoim komputerze, gdy próbujesz połączyć się z jakąś stroną internetową (np. ze sklepem internetowym, swoim kontem na portalu społecznościowym). Te pliki mogą zawierać różne dane na Twój temat, na przykład:

  • unikalny identyfikator nadany przez stronę internetową
  • Twój login i hasło
  • listę produktów, które wybrałeś w sklepie internetowym

oraz dane urządzenia z którego korzystasz (tak, ciasteczka zapisują się też na Twoim smartfonie), na przykład:

  • Twój adres IP
  • numer seryjny urządzenia
  • ustawienia Twojej przeglądarki.

Dzięki temu, że takie ciasteczko z Twoim loginem i hasłem jest zapisane, to gdy ponownie wchodzisz na tę stronę internetową to ona „wie, że Ty to Ty” i nie musisz znowu wpisywać tych danych. Takie ciasteczko nazywane jest personalizacyjnym lub autoryzacyjnym. Przydatne prawda?

🔍 Szczypta inwigilacji jako jeden ze składników 🔍

Co jednak w sytuacji, gdy ciasteczko nie tylko pozwala Ci ominąć ponowne logowanie, ale także śledzi każdy z Twoich ruchów nie tylko na tej stronie z której korzystasz, ale także na innych stronach? Takie ciasteczka, zwane inaczej ciasteczkami stron trzecich (z ang. Third-party cookies) lub śledzącymi (z ang. tracker) mają za zadanie zapisywać Twoje wybory na tej stronie i… przesyłać je do reklamodawców.

To właśnie z powodu takich ciasteczek widzisz w Internecie reklamy produktów lub usług, o których np. pisałeś na swoim profilu społecznościowym lub które wcześniej „googlowałeś”. O ile pojedyncze ciasteczko może nie być tak ingerujące w prywatność, o tyle jednak w sytuacji, gdy ten, kto zarządza ciasteczkami ma dostęp do kilkunastu, kilkudziesięciu czy tysięcy Twoich danych, to sprawa komplikuje się o wiele bardziej.

Ciasteczka śledzące są bardzo często wykorzystywane lub dostarczane właśnie przez podmioty z tzw. Wielkiej Piątki (Google, Amazon, Apple, Microsoft i Facebook/Meta). Dzięki temu, że te podmioty dysponują dziesiątkami, setkami, tysiącami informacji o każdym z nas, mogą odtworzyć nasz profil. To, co lubimy i co może nam się spodobać, to jakie mamy poglądy, to gdzie ostatnio byliśmy i to, gdzie może nam się spodobać itd. Teoretycznie odbywa się to w oparciu o naszą zgodę, ale nierzadko elementy śledzące (tak, niestety są też inne narzędzia niż cookie – trackery, jak np. pixel śledzący) wykorzystują zgodę domyślną (np. automatycznie zaznaczone okienko zgody) lub wykorzystują naszą nieuwagę (np. gdy pomimo „odhaczenia” zgód klikniemy i tak „Zaakceptuj wszystko”, bo przycisk jest bardziej intuicyjny).

„W porządku autorze, a może przydaje mi się to, że widzę reklamy produktów, które chcę kupić?” – oczywiście, nie wykluczam tego, że jest to przydatne. Zwróć jednak uwagę, że w sytuacji, gdy jakiś podmiot jest w stanie kontrolować to, co widzisz, to czy nie oznacza to jednak ingerencji w Twoją sferę prywatną?

Wyobraź sobie Czytelniku, że jak co tydzień w sobotę (bo przecież nie w niedzielę niehandlową 😊 ) idziesz na zakupy do centrum handlowego. W pewnym momencie zauważasz, że ktoś wchodzi za Tobą do każdego sklepu i patrzy na to, co przeglądasz. W końcu podchodzi do Ciebie i mówi, że przeanalizował Twoje preferencje i pokaże Ci rzeczy, które mogą Ci się bardziej spodobać. A co, jeśli ta osoba będzie też podążać za Tobą do szkoły, pracy, urzędu?

⚖️ Kara administracyjna zamiast wypieków⚖️

Takie praktyki gigantów technologicznych stanowią istotną ingerencję w prywatność osób fizycznych korzystających z Internetu i w ocenie władz europejskich (zarówno unijnych jak i większości z państw członkowskich) powinny zostać ograniczone.

Od momentu wejścia w życie w Unii Europejskiej RODO organy nadzorcze (takie jak polski Prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych, francuska Commission Nationale de l’Informatique et des Libertés czy irlandzka Data Protection Commission) zyskały narzędzia do walki z systemami umożliwiającymi profilowanie i inwigilację użytkowników Internetu. Czytelniku, pamiętaj jednak, że RODO nakłada obowiązek na wszystkie podmioty, które wykorzystują dane osobowe w swojej działalności. Jeśli zatem prowadzisz działalność gospodarczą, masz stronę Internetową, na której znajduje się narzędzie zewnętrzne do zbierania i analizowania danych to przeprowadź analizę ryzyka. Może się bowiem okazać, że Twoją stroną również zainteresuje się organ nadzorczy.

Na zakończenie nagroda dla tych, którzy dotrwali do końca: jeśli interesuje Cię jak to wszystko działa od strony technicznej, koniecznie zerknij na tego 👉  bloga. Autor w świetny i bardzo przystępny sposób rozkłada na czynniki pierwsze ciasteczka, referery, przekierowania, adresy IP i inne internetowe kwestie o których słyszeliśmy, ale boimy się zapytać. 😎

Dzień, w którym umarła prywatność – kilka słów o wpływie social mediów na naszą prywatność

6 minut

TikTok. Platforma, która zaliczyła jeden z najlepszych startów w historii aplikacji, ever. Aplikacja, która jest najczęściej pobieraną aplikacją na świecie. Aplikacja, która ma ponad miliard użytkowników na całym świecie. Aplikacja, która jest realnym konkurentem dla Mety (Instagram, Facebook) czy Google’a. Aplikacja, która… jest zagrożeniem dla prywatności?

Ten artykuł nie będzie tylko o TikTok’u. Będzie o wszystkich scentralizowanych mediach społecznościowych jak właśnie Instagram, Facebook, YouTube czy rzeczony – TikTok.

O tutaj, w tym news’ie napisałem, że w Montanie, w Stanach Zjednoczonych Ameryki wzięli i zakazali, na szczeblu stanowym, TikTok’a. To jest pierwszy taki ogólny, generalny ban w krajach tzw. zachodnich, bo jak narazie ograniczały się one “tylko” do zakazu instalowania TikTok’a na urządzeniach służbowych pracowników administracji publicznej.

Co ciekawe, Montana to jednak nie pierwszy przypadek, kiedy TikTok został zbanowany. Taki krok podjął też Afganistan w kwietniu 2022 r., Pakistan w 2020 r., a także Iran (chociaż w tej sytuacji blokada jest “dwustronna”, bo TikTok nie oferuje tam swoich usług ze względu na sytuację polityczną🙃 ) zwracając uwagę, że aplikacja jest źródłem “niemoralnych, obscenicznych i wulgarnych” treści, a także powoduje demoralizację dzieci i młodzieży.

But wait! There is more! 

Co jeszcze ciekawsze, w 2020 r. TikTok został zbanowany w kraju o największej (w 2023 r.) liczbie ludności na świecie! W Indiach. Ten kraj już wtedy zwrócił uwagę, że chińska aplikacja może być zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego, ale także dla samych użytkowników.

Dlaczego tak się dzieje?

Przyczyn jest kilka, ale głównymi, wskazywanymi przez rządzących wszystkich krajów są:

  • bezpieczeństwo publiczne,
  • rywalizacja technologiczna.

Czyli nic innego jak geopolityczna batalia o kontrolę i prawo do rozprzestrzeniania informacji. Mamy tutaj zatem nic innego, jak rywalizację dwóch “obozów” (skąd my to znamy, huh?) – Zachodu pod światłym przewodnictwem USA, a po drugiej stronie Chin.

TikTok jest aplikacją stworzoną pierwotnie na rynek chiński (tam, nazywa się DouYin), która następnie została sprzedana na nasz tzw. rynek zachodni. Z informacji, którymi dzielą się Stany Zjednoczone czy Komisja Europejska, głównym zagrożeniem jest to, że dostęp do wszystkich danych przetwarzanych przez TikTok’a mają Chiny, a ściślej – Komunistyczna Partia Chin. Dotyczy to nie tylko danych „zwykłych” użytkowników, ale również dziennikarzy, pracowników administracji, pracowników korpusu dyplomatycznego. To by oznaczało, że Chiny (KPCh) gromadzą masowo dane o wszystkich użytkownikach, a następnie wykorzystują je do własnych, niecnych celów.

*ekhem* Globalna inwigilacja *ekhem* Sojusz Pięciorga Oczu *ekhem* Snowden

Czy tak jest? Lubię mawiać:

Może tak być, a może też tak nie być. Takie są, zasadniczo, możliwości. 

i tego też się będę tutaj trzymał. Aczkolwiek ten powód nie jest moim zdaniem najważniejszy. Jest inny, który powinien być zdecydowanie bardziej nagłaśniany, ale jednocześnie bardzo, BARDZO trudny, mianowicie… 

Social mediów wpływ na prywatność

…wpływ tej aplikacji (i innych social mediów takich jak Instagram, Facebook czy YouTube) na użytkowników, na nas. Na nasze zdrowie psychiczne, na naszą zdolność poznawczą.

Tak, otwieram właśnie na tym blogu puszkę Pandory (czy może „puszkę z Pandorą”, jak wolą niektórzy 🤭). Możecie zapytać dlaczego mówię (piszę) o wpływie social mediów na nas, a przecież to jest blog o prywatności!

Paradoksalnie, oba tematy są ze sobą powiązane. Czym jest prywatność? W skrócie (bo artykuł na ten temat „się pisze”) to m.in. stan w którym kontrolujemy nasze informacje, nasze dane (w tym dane na nasz temat). Dzielimy się tymi danymi tylko na „naszych zasadach”.

I tutaj wchodzą media społecznościowe, a ściślej, algorytmy na których opierają się te media. 

Jak to się dzieje, że tak precyzyjnie są w stanie dopasować nam konkretne produkty, usługi, grupy zainteresowań? Odpowiedź jest prosta – bo im na to pozwalamy, za każdym razem, gdy klikamy „Lubię to”, gdy wyszukujemy kogoś lub coś, gdy dajemy serduszka pod zdjęciami znajomych, gdy scrollujemy przez kolejne newsy. Takie „karmienie” algorytmów sprawia, że są one coraz lepsze, coraz precyzyjniejsze.

Oczywiście:

  • jest to dla nas wygodne, 
  • często upraszcza nam życie podrzucając nam np. informacje o książce czy filmie, który może nam się spodobać; 
  • jest to też dla nas źródłem uśmiechu i radości, np. gdy widzimy kolejnego mema czy inny zabawny filmik; 
  • jest to dla nas źródłem wiedzy o świecie, np. gdy widzimy kolejnego news’a o posunięciach wojsk ukraińskich czy o nowych przepisach drogowych. 

A to wszystko, każdy z tych elementów, w ciągu kilkunastu sekund, „za jednym pociągnięciem palca”. 

To sprawia, że jesteśmy wystawieni (a w zasadzie wystawiamy się sami, tylko nie do końca to rozumiemy) na kolejne silnie angażujące, ale rzadko jakościowe treści, które z kolei powodują wyrzuty dopaminy, dającą nam tymczasowe poczucie spełnienia. Problem jednak jest taki, że jesteśmy tylko ludźmi, a nasz mózg bardzo lubi dopaminę i potrafi być bardzo „zachłanny” oczekując coraz to kolejnych jej dawek (tak właśnie działa uzależnienie). 

Filmiki na TikTok’u, reels’y na Instagramie, shorts’y na YouTubie mają kilka cech wspólnych:

  • są krótkie (im dłuższa treść, tym szybciej stajemy się znużeni)
  • przykuwają oko (treści są krzykliwe, szokujące, oddziałujące na emocje)
  • są generowane bez końca (nie ma możliwości “przescrollowania” do samego końca, algorytm cały czas podpowiada coś nowego).

To bezpośrednio oddziałuje na nasze zdolności poznawcze, w szczególności za ośrodek odpowiedzialny za spełnienie oraz aktywuje system nagród. Krótkie filmiki, o różnych treściach są bardzo angażujące i sprawiają, że “odczuwamy” w tym bardzo krótkim czasie różne skrajne emocje, od śmiechu do łez, przez wzruszenie aż po przygnębienie. To natomiast, może powodować przewlekły stres związany z przeładowaniem informacyjnym, przebodźcowaniem.

Badania wskazują, że media społecznościowe mają ogromny wpływ na to jak się zachowujemy, jak odbieramy innych, aż w końcu jak się czujemy

Nie pomaga w tym wszystkim fakt, że człowiek mimo wszystko jest “zwierzęciem stadnym”, a w zasadzie – boi się wykluczenia, czy to wykluczenia z grupy, z towarzystwa czy… wykluczenia z “bycia na czasie”. To ostatnie, to pojęcie naszych czasów, FOMO (fear of missing out), strach przed tym, co nas omija. Okay, ale jak to się ma do prywatności? 

Wiedza o człowieku, jest poza człowiekiem

jak pisze Dukaj w swoim (fenomenalnym IMO) eseju Po piśmie.

Tymczasem, karmiąc algorytmy oddajemy wiedzę o nas samych nie zdając sobie z tego sprawy. Zgodziliśmy się na to akceptując politykę Facebook’a, politykę Instagram’a, politykę TikTok’a. Zgadzamy się na to każdego dnia akceptując każdą politykę prywatności czy politykę cookies na stronach XYZ. Facebook, Instagram, TikTok – social media w ogóle, są nie tylko na tych stronach, ale też na stronach naszych ulubionych sklepów z książkami, ubraniami, zabawkami. Akceptując wszystkie ciasteczka (taki fajny artykuł o ciasteczkach napisałem – o tutaj, tutaj możesz go przeczytać), gdy chcemy kupić kolejną rzecz, karmimy ten sam algorytm. Algorytm, który nie tylko odtwarza naszą osobę, ale decyduje za nas, co może być dla nas dobre podrzucając nam kolejne produkty, kolejne filmiki.

Te mityczne „algorytmy” wiedzą o nas bardzo dużo, wiedzą o nas więcej niż my sami o sobie wiemy. Co więcej, sam Facebook zdaje sobie z tego sprawę.

***

W tym dniu, gdy zgodziliśmy się skorzystać z Internetu, w tym dniu zgodziliśmy się poświęcić naszą prywatność. Czy to dobrze? Czy to źle? Czy było / jest warto?

Nie mnie to oceniać. Pozostawiam to każdemu z Was. Moim zadaniem tutaj jest tylko zatrzymanie na chwilę i skłonienie do refleksji.

Trzymajcie się ciepło i uważajcie na siebie.